Do czego jest zdolna zdesperowana matka?
Jak co dzień mąż i ja pojechaliśmy do szpitala. Cieszyliśmy się bardzo, że następnego dnia nasza dziewczynka dotrze wreszcie do Warszawy i że trafi pod opiekę wybitnych specjalistów. Patrzyłam na córeczkę, aż nagle zaczęło się dziać coś złego – skóra Laury zrobiła się sina, dziecko przestało reagować na bodźce, włączyły się alarmy w urządzeniach podtrzymujących życie! Pielęgniarki pośpiesznie wyprowadziły mnie z sali i zaalarmowały lekarza. Stałam pod drzwiami odchodząc od zmysłów i czekałam, aż z powrotem mnie wpuszczą do środka. Okazało się, że moja córeczka przestała oddychać, mimo że była podłączona do respiratora i że lekarz musiał walczyć o jej życie…
Laurę udało się uratować, ale jej stan był bardzo ciężki. Tym bardziej nie mogłam się doczekać przetransportowania jej do Warszawy – w myślach odliczałam już godziny do startu samolotu. Niestety kilka godzin później okazało się, że pech nadal nas prześladuje – poinformowano mnie, że usterka w samolocie medycznym nie została usunięta i że naprawa samolotu przedłuży się o kolejnych kilka dni… Wpadłam w szał i w pierwszej chwili miałam ochotę uderzyć lekarza, który przekazał mi tą złą informację. Poprosiłam o zorganizowanie innego rodzaju transportu medycznego, ale okazało się, że w naszej „pięknej” polskiej rzeczywistości przewiezienie ciężko chorego dziecka z Gdańska do Warszawy jest wyczynem na miarę lotu w kosmos! Samolotem medycznym nie można było przetransportować Laury, ponieważ się popsuł. Helikopterem medycznym też nie, gdyż nie jest on przystosowany do transportu noworodków i nie można w nim zamontować inkubatora. Karetką też się nie dało przewieźć dziecka, ponieważ na całe województwo pomorskie jest tylko jedna (podkreślam: jedna!!!) karetka dostosowana do transportu noworodków i nie może ona wyjechać poza teren województwa. Ogarnęła mnie czarna rozpacz, żal i poczucie bezsilności wobec nieudolnego systemu opieki zdrowotnej. Zapłakana zadzwoniłam do przyjaciela, a on poradził, żeby poprosić telewizję o nagłośnienie tej sprawy. Byłam tak zdesperowana, że nie musiał mnie do tego długo namawiać – tym sposobem zapukałam do drzwi TVP 3 Gdańsk prosząc o pomoc.
Jedna z dziennikarek zgodziła się interweniować w sprawie ratowania mojej córeczki. Kobieta bardzo szybko uruchomiła swoje kontakty w Ministerstwie Zdrowia i w Ministerstwie Obrony Narodowej, dzięki czemu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znalazł się transport medyczny dla Laury. Zdałam sobie wtedy sprawę, jak dużo prawdy jest w słowach „chcieć, to znaczy móc”… Na prośbę minister Ewy Kopacz MON udostępniło wojskowego JAK-a 40, który w trybie pilnym został przystosowany do zamontowania w nim inkubatora oraz respiratora i jeszcze tego samego dnia był gotowy do przewiezienia Laury z Gdańska do Warszawy. Zastanawiam się tylko, jak kiepska musi być kondycja naszej służby zdrowia, skoro takim problemem jest przewiezienie ciężko chorego dziecka do szpitala w innym mieście? A co stanie się z innymi potrzebującymi maluchami, które nie będą miały tyle szczęścia, co moja Laura? I czy naprawdę trzeba postawić na nogi telewizję i dwa ministerstwa, aby uratować życie chorego dziecka?
Pani Emilio, jest Pani najskuteczniejszą mamą na świecie!!!!
Tak,trzeba postawić na nogi w/w organy. Jakby to nie pomogło szuka się jeszcze wyżej w hierarchii państwowej.Zawsze trzeba mieć odwagę,żeby prosić o pomoc dla dziecka,przecież Cię nie pobiją,najwyżej odmówią. A że wstyd prosić o pomoc?- wstyd chowa się głęboko do kieszeni,zdejmuje ubranie i zakopuje w ziemi. Wstydem byłoby odwrócenie się od własnego, ciężko chorego dziecka. Podziwiam Panią i troszkę zazdroszczę Pani wsparcia,jakie ma Pani w osobie męża. Serdecznie pozdrawiam.Życzę wytrwałości i bogatych sponsorów.